O posłuszeństwie słów kilka „Wróbla Ćwirka”
Zaprosiliśmy kiedyś znajome małżeństwo z dziećmi,
na kawę i pogawędkę. Lubię ich, bo mają coś w sobie, co mnie fascynuje. Widać w
nich wzajemną troskę o siebie i rodzinę ,oraz poszukują jako katolicy drogi do
Boga. Prawie zawsze z nimi rozmawiamy o tych rzeczach życiowych- ważnych i rozmowa
się zawsze klei. W pewnym momencie tej rozmowy znajomy stwierdził, że ostatnio
pojął ,iż „musi być posłuszny naukom kościoła” . Zmroziło mnie jak to usłyszałem.
Potem długo zastanawiałem się, dlaczego cos przeszyło nie na wylot na dźwięk słowa
„posłuszny kościołowi” Od tego czasu minęło kilkanaście tygodni i dopiero teraz
świta mi w głowie zrozumienie owego „zmrożenia”
W
dzieciństwie utożsamiałem Boga jako starca siedzącego na tronie i dyrygującego
całą orkiestrą aniołów, których zadaniem było karać ludzi za złe uczynki, a
nagradzać za dobre. Malowidło takiego starca widniało na suficie naszego kościoła
i zawsze mnie przerażało. Ta surowość Boga jeszcze bardziej utrwalała się, gdy
w wakacje chodziłem na msze z Babcią. Wielość Pań w starszym wielu i śpiewy
przepełnione smutkiem i żalem na tych mszach mnie przerażały. „Skoro Bóg jest
tak surowy, to po co w niego wierzyć”. I tak, jako młodzieniec coraz rzadziej
chadzałem na msze. Wolałem posiedzieć z kolegami w parku przez tą godzinę, a
potem wciskałem matce, że odtrąbiłem powinność. A potem już mi się nie chciało udawać i
oficjalnie ogłosiłem moją abstynencję z mszami. Było mi łatwiej mamę do tego
przekonać, bo ojciec nigdy, poza pogrzebami nie uczęszczał na mszę. Wtedy poczułem ulgę. Pojawił się jednak
smutek, bo widziałem, że mamie zależy na moich praktykach mszalnych. Dlaczego?.
O to już jej nie zapytam. Przekonany jednak jestem, że modliła się za mnie, jak
każda matka za swoje dzieci.
.
Minęło
kilka lat, poznałem drugą żonę i znów rozpoczęły się moje cotygodniowe uczestnictwa
w mszach coniedzielnych, jednak nie z przekonania, a bardziej dla żony i syna.
Było coś jeszcze w tym moim chodzeniu, coś, czego nie potrafię nazwać- może
poszukiwanie sensu życia. Potem były pielgrzymki do Częstochowy, a w nich
śpiewy i radośni ludzie, którzy mieli coś do powiedzenia o Bogu i poczucie
przynależenia do wspólnoty. Zaczęły się też nieśmiałe uczestnictwa w
rekolekcjach, gdzie filtrowałem, co z nich mogę wynieść dla siebie, A na deser
codzienne wieczorne modlitwy słowne z rodziną. I tak sobie życie płynęło w moim
poszukiwaniu sensu życia lub Boga. Bo, ani w kościele, ani wśród modlitw słownych nie odnalazłem tego, czego szukałem.
Pojawiło się samo, w ciszy, w głębi mnie, w trakcie Modlitwy Głębi, gdzie delikatnie zadrgało i poczułem, że TO JEST TO. To, co przenika mnie w
całości i szepcze – pójdź za mną. Czy to BÓG?
Gdybym
gdybał, co by było gdybym szedł za posłuszeństwem, czy odnalazłbym to drganie w
sobie? Nie wiem, bo odszedłem od wiary, jako młodzieniec, przeciwstawiając się kościołowi, a tak naprawdę mamie, widząc bezsens wiary i praktyki. A potem, już z własnego przekonania powoli sprawdzałem i szukałem. Czy mi się
opłaciło moje nieposłuszeństwo?
Komentarze
Prześlij komentarz