Gram w drużynie zwycięzcy
W wolnej chwili
chwyciłem za Gości Niedzielnego. Ostatnio rzadko do niego zaglądam, bo za dużo
w nim o polityce. Jednak wczoraj coś mnie tknęło, aby zajrzeć. I tak sobie
czytam wywiad z selezjaninem, dawnym karateką, Ks. Dominikiem Chmielewskim,
który mówi takie oto słowa:
„Mam poczucie,
że gram w drużynie Zwycięzcy. Ten mecz jest już dawno wygrany, teraz mamy tylko
tak prowadzić grę, aby udowadniać….”, „ Musimy mieć mentalność zwycięzcy. Jak
się ją zdobywa? Przebywając wśród zwycięzców i słuchając świadectw ich
zwycięskich walk, ale przede wszystkim przebywając z Jezusem- zwycięzcą 24
godziny na dobę” .
Jako dzieciak
wzorów Zwycięzcy w mojej rodzinie uświadczyć za żadne skarby nie mogłem. Mężczyżni mego rodu raczej unikali wyzwań, za
to chętnie raczyli się gorzałką , obnażając w ten sposób jeszcze bardziej swoją
słabość. Otaczając się tą słabością na co dzień, miałem poczucie przegranego
człowieczeństwa, gdzie dominował strach i bezsilność. Do tego dochodziło
jeszcze poczucie bycia gorszym od innych i wstyd. To wstydzenie się siebie to
chyba najgorsze poczucie, jakie mogło mnie spotkać. Czerwieniłem się przy
każdym spotkaniu z drugą osobą, a już szczególnie w obecności dziewczyn, gdzie
wolałem się zapaść pod ziemię, niż spojrzeć dziewczynie w oczy. Do tego
dochodziło jąkanie się i szybkie mówienie. To sprawiało, że inni nie bardzo
rozumieli co mówię, a to pogłębiało mój wstyd i poczucie gorszości jeszcze bardziej.
Do szkoły gdybym mógł, to bym nie chodził. Silniejsi wyśmiewali się ze mnie, a
ja zamiast stanąć w obronie siebie, kuliłem się w środku jeszcze bardziej. I tak w koło Macieju.
Ostatnio nasza
młodsza córka usiadła pod biurkiem i tam robiła zadanie domowe. Dla niej to
była zabawa, a dla mnie wspomnienie mojego dziecinnego biurka, po które
wchodziłem, jako przerażone dziecko i tam odnajdowałem ukojenie. To było moje
ulubione miejsce, gdzie czułem się schowany przed całym światem. Potem często w
dorosłym życiu budowałem sobie takie „moje oazy ucieczki”
Można byłby
powiedzieć, że z takim bagażem przeszłości byłem skazany na życie w wegetacji,
gdzie wstając rano i przeklinając swój los, czekałbym do wieczora, aby się napić
piwa i zapomnieć o wszystkim. Jestem przekonany, że takie właśnie życie jest
piekłem na ziemi, gdzie ciągle trzeba się „pieklić z życiem”
Cos jednak we
mnie nie chciało, aby tak było. Co? Teraz nazywam to głosem Boga we mnie. Wtedy jeszcze tego nie rozumiałem, jednak wiem,
że to głos Najwyższego. Tego głosu nigdy się nie wstydziłem. Jeśli miałbym ten
głos opisać inaczej, to jest to ta część we mnie, która chce dobra i miłości
dla wszystkich, niezależnie od wszystkiego.
Pierwszy raz usłyszałem go będąc w służbie dla
ojczyzny. Jakoś wszystko chciało, abym pomimo dużej wady wzroku odbył służbę wojskową
i to odbywanie pozwoliło mi odciąć się od wzorców rodzinnych, pozwoliło mi
poczuć inny świat. Poznałem nowych ludzi z innymi poglądami i doświadczeniami
życiowym i tam pierwszy raz podjąłem decyzję, aby zrobić wszystko, byle by nie
podzielić losu moich rodziców.
To, co działo się
póżniej, to długa opowieść. Nie ona jednak jest sednem tego wpisu. Chcę w tym tekście
przekazać treść, że pomimo wycisku, jakiego doświadczyłem od życia czuję się
wygrany, bo gdzieś w środku siebie dostrzegłem światło nadziei dla siebie i nie
pozwoliłem mu zgasnąć.
Czasem mnie jeszcze
demony przeszłości dopadną- poczucie wstydu, gorszości siebie i bezsilność.
Siadam wtedy na poduszce i nieruchomieję jak skała i oddaje to Jezusowi, całe
to moje zranienie, a po kilkunastu minutach coś we mnie napełnia się spokojem i
przenikającą wszystko miłością. A potem w życiu mój krok staje się pewny
siebie, a głos autentyczny. I z godnością patrzę na moje życie i na każdego
człowiek. I już nie boje się spojrzeć innym w oczy, bo wiem, że stoję po
stronie zwycięskiej drużyny. A gdy nie
mam możliwości zatopić się w modlitwie, po prostu idę przed siebie, pomimo „demonów
zwątpienia i strachu” a moje usta szeptają- „Pan moim pasterzem, nie brak mi
niczego”
Widzę Cię, bo Jesteś...
OdpowiedzUsuń