Posty

Światło wewnątrz siebie.

Mamy nowego proboszcza. Z żalem pożegnaliśmy naszego dobrego i szacownego proboszcza naszej   parafii. Zasłużył na odpoczynek, po wieloletniej posłudze kapłańskiej w naszej parafii. No i pojawił się nowy ksiądz. Nie powiem, zrobił na mnie spore wrażenie. Ma charyzmę i chyba doświadczenie, bo fajnie mówi i ludzie raczej go słuchają, zamiast gapić się pod ławkę i czekać, aż msza się zakończy. To, co mnie miło zaskoczyło, to fakt, że człowiek ów mówi w sposób podobny do tych kaznodzieji, co raczej kontemplują słowo Boże, niźli rozmyślają i analizują, co też nasz Pan miał na myśli. Czyżby pojawił się jakiś powiew zmian w kościele? W sumie, to nie zależy mi za bardzo na tych zmianach, bo zmiany u mnie już jakoś tak się zagościły, że co by się działo nowego raczej mną nie wstrząśnie. No bo, jak człowiek odkrył w sobie   tą część, która uchwyciła, o co chodzi w tej naszej wierze chrześcijańskiej, to nijak mu już nie wybiją tego z głowy. I to jest fajne. Cokolwiek by się działo

Żyję.

Nadal siedzę codziennie w Modlitwie Głębi. Mija właśnie 2 lata, od kiedy pierwszy raz spróbowałem tego rodzaju modlitwy. Początki były trudne. Pisze o nich we wcześniejszych wpisach. Dzisiaj smakuje wyśmienicie. Z biegiem mijających miesięcy dojrzewała ta modlitwa we mnie jak wino. Od fermentu, czyli całego bagna nagromadzonego i stłumionego we mnie, w środku, do aromatu pieszczącego zmysły. Teraz siedzę jak skała i rozkoszuje się rzeczywistością. Nieporuszony, jestem świadkiem tego, co dzieje się w moim ciele, na przemian z smakując aromatu powietrza, jakie mnie otacza. To taki romans z rzeczywistością. Siedzisz i rozkoszujesz się świadomością przestrzeni. To swego rodzaju nagroda za wierność codziennego siadania do trwania w ciszy. I nie trzeba nic, to wystarczy.   A jeszcze tak niedawno leżałem obolały walcząc ze śmiertelną chorobą. Czasem ciarki mnie przechodzą, jak sobie pomyślę, ile cierpienia doświadczyłem przez okres choroby. Czyż życie nie potrafi zaskakiwać?

Coś niecoś o współpracy z Aniołem Stróżem wg. Ojca Pio.

Właśnie zdałem sobie sprawę, że mija ponad rok od momentu, gdy napisałem pierwszy tekst na tym blogu. Czas tak szybko biegnie. Owo zdanie sobie z tego sprawy uzmysłowiło mi, że jedyne co mam, to świadomość biegnącego czasu, a z nim mojego życia. Nie minie chwila, a może dwie, a mnie nie będzie. Głęboko wierzę w to, że dusza jest nieśmiertelna, czyli wieczna. Jeśli więc „JA” umrę, to kto będzie żył w nieśmiertelności i wiecznie? Nietrudno jest odgadnąć, że owe „JA” jest nierzeczywiste. To takie moje „mistykowanie” na czas dnia, gdy będę odwiedzał groby bliskich. A swoją drogą, fajnie jest mieć poczucie, że pomimo tego, iż wszystko przemija, coś we mnie jest nieśmiertelne i wieczne. Zrozumienie tego, jest dla mnie pewna forma nagrody za codzienne, wytrwałe siedzenie w modlitwie ciszy. Owych nagród jest o wiele więcej. Pisałem o nich we wcześniejszych wpisach. Dzisiaj chcę się podzielić kolejną nagrodą zrozumienia, co miał na myśli Ojciec Pio dając wskazówki pewnej kobiecie w 1913 ro

Porzucanie siebie.

Dopiero niedawno pojąłem, w trakcie siedzenia w ciszy, że celem owego zapadania w nie jest porzucanie siebie. To zrzucanie siebie bardziej rozumiem jako rezygnacja z podążania za myślami i uczuciami w zamian za trwanie w ciszy. I przychodzi taki moment, gdy mam poczucie zawieszenia w przestrzeni. Jest tylko przestrzeń i doświadczanie bycia, a razem z nim stan, który nazwałbym- NIE WIEM. Nie powiem, lekko mnie ten stan przeraża. Zawsze się bałem ciszy. Już jako dziecko pamiętam, ze miałem momenty zapadania się w bycie i doświadczanie tego, co jest, jednak nie było tam owego NIE WIEM. Być może brało się to z tego, że żyłem w domu, gdzie był alkohol i przemoc. W takim otoczeniu zawsze trzeba było być przygotowanym na stres. Osoby wychowywane w takich domach wiedzą, o czym piszę. Człowiek nigdy nie jest pewien, z czym będzie musiał się zmierzyć. Gdy teraz patrzę na tamte lata, zdaję sobie sprawę, że naprawdę było mi ciężko uciągnąć te wszystkie ponure klimaty. Uciekałem więc w wyobraź

Zakochać się w życiu.

Gdy tak się siedzi w ciszy 20 minut dwa razy dziennie, dzień po dniu, człowiek zaczyna dostrzegać w środku siebie, że coś w nim jest takiego, co delikatnie porusza serce. Jakby mówiło na swój własny, bezsłowny sposób, że jest się cząstką czegoś wielkiego. To coś, nie chcę tego nazywać, stara się przyciągać swoją uwagę. Robi to w sposób bardzo subtelny i delikatny. Nazwałbym to formą zaproszenia do trwania w relacji. Jak to mawia czasem ojciec Wojtek- relacji z Bogiem. Nie chcę używać tutaj słowa BÓG, gdyż mam świadomość, że ogromna większość katolików ma wyobrażenia Boga, jako kogoś, lub coś co jest poza nami, ludźmi. Dla mnie, po takich codziennych doświadczeniach subtelnej wibracji, jaką odczuwam w sercu, wierzenia większości staja się bez znaczenia. Jakbym zrozumiał, że zrozumienie rodzi się w sercu poprzez doświadczanie jej, a nie poprzez przekonywanie się do niej. Gdzie nagle nawiedza cię przebłysk- aha, to o to chodzi. Wtedy ty wiesz i nie musisz już więcej szukać odpowiedzi, bo

Przeżyj to sam. Nie zamieniaj serca w twardy głaz.

Chyba każdy z mojego pokolenia lat 70 i 80 pamięta kultową piosenkę Lombardu „Przeżyj to sam”. Prosty tekst, a tak wymowny. Dotyka serca. Szczególnie tym, co życie przeminęło bez wyrazu. I te tysiące zapalniczek wypluwających maleńki płomyk na znak solidarności z żalem po utraconych chwilach życia, które można było zobaczyć na koncertach Lombardu. Tak wielu z nas przeżywa życie bez uczuć. Skąd się to bierze? W czerwcu tego roku na rekolekcjach zamkniętych Modlitwy Głębi był czas pośpiewać trochę przy ognisku. Znajoma pieśń lombardu wybrzmiała akordy i pozwoliliśmy się ponieść słowom. A potem refren- „Przeżyj to sam, przeżyj to sam. Nie zamieniaj serca w twardy głaz, puki jeszcze serce masz.” Pieśń niosła nasze emocje daleko. Zabierał je wiatr i gnał hen przed siebie, Bóg jeden wie ile domów było z nami wtedy. A potem pojawiło się we mnie uczucie żalu. Żalu za utraconym czasem młodości, gdzie zamiast dać się ponieść życiu, stałem z boku zadowalając się jakimiś tam ochłapami. Tyle c

Byle w górę, w nieznaną dal.

Byłem ostatnio z dzieciakami w jednym z tych miejsc, gdzie panuje uciecha i swobodnie można poczuć się znów jak dzieciak. Parki rozrywki maja ta zaletę, że można korzystać z wszystkiego do woli, a i najeść się można również do syta. Uciech cielesnych tam nie brakuje, gdzie poza karuzelami można się świadomie wkręcić w strachy na lachy jakimi są kina 5D. Dałem się ponieść fantazji i pokorzystałem co nieco z tych atrakcji. Poza tym, był to dla mnie czas obserwacji naszych córek. Dziewczyny rozgrzewały się do czerwoności biegając od jednej atrakcji do drugiej. Wszystkie były zaliczone poza jedną. Wulkanem, na który trzeba było się samodzielnie wspiąć po to, aby na szczycie zasiąść w ogromnej zjeżdżalni i ponieść się fantazji puszczenia ciała i umysłu w dół. Dziewczyny poległy. Szczyt nie został zdobyty. Pozostała zazdrość, że inni weszli. Zaobserwowałem jedno zachowanie u dzieci. Za każdym razem gdy nachylenie się zwiększało, zwiększał się również u córek lęk przed tym, że mogą spaść