Dopiero niedawno pojąłem, w trakcie siedzenia w ciszy, że
celem owego zapadania w nie jest porzucanie siebie. To zrzucanie siebie
bardziej rozumiem jako rezygnacja z podążania za myślami i uczuciami w zamian za
trwanie w ciszy. I przychodzi taki moment, gdy mam poczucie zawieszenia w
przestrzeni. Jest tylko przestrzeń i doświadczanie bycia, a razem z nim stan,
który nazwałbym- NIE WIEM. Nie powiem, lekko mnie ten stan przeraża.
Zawsze się bałem ciszy. Już jako dziecko pamiętam, ze miałem
momenty zapadania się w bycie i doświadczanie tego, co jest, jednak nie było
tam owego NIE WIEM. Być może brało się to z tego, że żyłem w domu, gdzie był
alkohol i przemoc. W takim otoczeniu zawsze trzeba było być przygotowanym na
stres. Osoby wychowywane w takich domach wiedzą, o czym piszę. Człowiek nigdy
nie jest pewien, z czym będzie musiał się zmierzyć. Gdy teraz patrzę na tamte
lata, zdaję sobie sprawę, że naprawdę było mi ciężko uciągnąć te wszystkie ponure
klimaty. Uciekałem więc w wyobraźnie i myślenie- co by było gdyby. Każdego
wieczoru, przed snem wysilałem się, aby stłumić nieprzyjemne odczucia i
zapomnieć o tym, że kolejnego ranka znów będę musiał uczestniczyć w całym tym
przygnębieniu rodziców. I tak zamiast doświadczać tego, co jest, żyłem
marzeniami o tym, jak fajnie było by, gdyby było inaczej.
Przetrwałem tamte lata chyba tylko dlatego, że miałem marzenia
o lepszym życiu w przyszłości. Te pragnienia lepszego życia i wiary w to, że
kiedyś się wyrwę z tego bagna podtrzymywało mnie przy tym, aby nie sięgnąć po
narkotyki, lub co gorsza zakończyć swój żywot. I tak utrwalało się we mnie
dążenie do tego, aby stać się kimś. Pomysłów miałem wiele. Marzyłem o tym, aby
być ważnym i podziwiany. Oprócz pragnień bycia kimś wyobrażałem sobie, że mam
to i tamto. To była taka moja ucieczka od rzeczywistości. Czy coś z tym moich
dziecięcych marzeń się wypełniło? Z rzeczy materialnych chyba wszystko. To,
czego nie udało się zrealizować to stan ducha. Nadal nosze w sobie rany z
przeszłości, włącznie w poczuciem zrezygnowania, smutku wewnętrznego i innych
ponurych odczuć z dawien, dawna odczuwanych. Z każdym dniem jednak siedząc w
ciszy i porzucając przywiązanie do owego bagna- jak to nazywam, staję się
lżejszy i swobodniejszy. I w tym całym porzucaniu powoli objawia się prawda.
Delikatnie wyłania się w świadomości, jakby chciała powiedzieć, że warto zrezygnować
z wszystkiego.
To porzucanie siebie leczy. Uzdrawia poprzez zrozumienie, że
porzucane jest fałszywe i nigdy nie miało prawa bytu. Jest to niesamowite
doświadczenie, gdy zdajesz sobie sprawę, że oszukiwałeś się całe życie, a teraz
nie trzeba już tego dalej ciągnąć. I pojawia się wolność. Jednak nie jakaś tam
wolność typu „Róbta co chceta” To owy stan, gdzie wiesz, że to, co robisz i to,
gdzie jesteś jest właśnie tym co ma być. Wtedy pojawia się ulga, a za nią
energia do działania, aby było więcej miłości.
I tak sobie siedzę w modlitwie ciszy każdego ranka. Czasem w
południe i często wieczorem. Zasiadam z przekonaniem, że to leczy i przywraca
mi to, co prawdziwe. A w zamian powolutku dostaje to, co jest realne i
namacalne, co można dotknąć i posmakować. Przywraca mi się stan, gdzie mieszka
zachwyt i zdumienie. A to rodzi ciekawość, co będzie dalej. Co będzie za
rogiem. Jakie nowe doświadczenia niesie ze sobą życie.
Uciekanie w wyobraźnię samo powoli odpada. Jakby zrozumiało,
że jest nierealne. Nie można go posmakować i cieszyć się nim. W zamian dostaję
odwagę bycia w tym co jest. I jest w tym wszystkim moc. Ta pewność siebie,
której ciągle szukałem i jakoś zawsze mi się wymykała. A teraz jest. Z każdym dniem
coraz bardziej wypełnia moje serce. Może to jest owe stawanie w prawdzie-
Jezusowej prawdzie, gdzie jest wyzwolenie. Kto wie?
Jako, że lubię rozważania Berta Hellingera, wkleję jego
kilka myśli o pożegnaniu:
POŻEGNANIE
Pożegnanie otwiera.
Zmusza nas, aby spojrzeć do przodu, ku następnemu,
które chce i musi nadejść.
Na przykład pożegnanie z dzieciństwem, z domem, z
marzeniami, pożegnanie z długim przygotowaniem do stanięcia na własnych nogach
i tego, aż samodzielnie zatroszczymy się o siebie, o własne utrzymanie i o
utrzymanie tych dla których staliśmy się partnerem i ojcem albo matką.
Teraz brama do pełni życia jest szeroko otwarta.
Teraz brama do pełni życia jest szeroko otwarta.
Z czym przede wszystkim mamy się pożegnać?
Ze swoimi niezrealizowanymi marzeniami, bez działania,
i z tym, co jest PONAD TO, co umożliwiają nasze
warunki życiowe.
Każde CHCENIE "WIĘCEJ"
niż pozwalają i obdarzają nas towarzyszące nam
okoliczności
już teraz zabiera całemu życiu coś z pełni szczęścia.
Niektóre pożegnania wymagają czasu.
Kiedy musimy pożegnać się z ukochaną osobą,
na przykład przy jej grobie,
wtedy dajemy czas żałobie, bo czujemy
że zmarli, których straciliśmy
w pewnym sensie pozostają blisko nas
aż do momentu
kiedy im także uda się pożegnanie
z tym życiem
i z nami.
Również ich pożegnanie jest przejściem,
które zarówno dzieli jak i otwiera,
i wymaga od obu stron tyle czasu,
ile potrzeba.
Kiedy damy sobie ten czas i przeżyjemy go w pełni do
końca,
wtedy obie strony niezależnie od siebie - otwarte i
gotowe,
idą ku swojej przyszłości - DO NASTĘPNEGO,
które musi i może nadejść.
CZĘSTO
po pożegnaniu
zostaje coś, co dzieliliśmy ze zmarłym.
Na przykład,
po pożegnaniu z partnerem życiowym
pozostaje wspólne dziecko,
albo wspólny dom,
albo firma.
W tym, co pozostaje po nim,
NADAL CZUJEMY JEGO OBECNOŚĆ, jakby był nadal częścią
NASZEGO ŻYCIA.
Przez jakiś czas krąży wokół nas.
Czy w takim razie
po jakimś czasie
z tym też musimy się pożegnać?
Czy musimy się być może wyprowadzić z domu, który
dzieliliśmy dotychczas?
Czy musimy pozostawić należny w związku z jego
śmiercią
spadek,
aby móc rzeczywiście móc rozpocząć od nowa?
Kolejne pytanie:
czy dotyczy to także
pozostałych przy życiu dzieci zmarłego, po którym
przeżywamy żałobę?
Jeśli tak,
w jaki sposób?
Ich również to dotyczy.
Mam świadomość, że to odważna wypowiedź.
Ale wystarczy sobie wyobrazić: czy spadkobiercy żyją
jeszcze swoim życiem?
A czy zmarły może rzeczywiście być zmarłym?
Czy też trzymamy go cały czas w tym życiu?
Czy firma może się rozwijać samodzielnie,
czy też jest raczej zahamowana w swoim rozwoju?
Czy być może też musi umrzeć?
Inne pytanie, które się nasuwa: jak to wygląda w
przypadku upamiętniania zmarłych i pomników?
Jak to jest z rocznicami?
Czy rzeczywiście pozwalamy zmarłym umrzeć?
Czy chrześcijanie ze swoją pamięcią o zmarłych
pozwalają na śmierć Jezusa?
Czy też musi on za każdym razem umierać na nowo, jak
to jest na przykład podczas mszy?
Jeżeli to co nadchodzi ma się udać, uda się jeśli nie
przeciągamy pożegnania.
Jest nowym początkiem,
jak nowe życie w każdym dziecku,
pod warunkiem,
że pozwolimy zmarłym umrzeć,
naprawdę umrzeć
i pozwolimy im być całkowicie obecnym
GDZIE INDZIEJ.
Bardzo daleko posunąłem się w tych rozważaniach.
Co z nimi mam teraz zrobić.
Czy wolno mi je zatrzymać dla siebie? Czy mam się z
nimi pożegnać?
Cóż wówczas pozostaje dla mnie?
Pozostaje dla mnie przyszłość - jakakolwiek nadejdzie,
Cóż wówczas pozostaje dla mnie?
Pozostaje dla mnie przyszłość - jakakolwiek nadejdzie,
POD KAŻDYM WZGLĘDEM BĘDZIE NOWA.
B.Hellinger ("Nowe rozważania. Wiedzieć
skąd")
Komentarze
Prześlij komentarz